Pewnego dnia po prostu przestaje działać. Ulubiona platforma streamingowa nie ładuje filmu, narzędzia do pracy zespołowej milczą, a inteligentne głośniki w domu przestają odpowiadać na polecenia.
To nie skoordynowany atak hakerski, ale scenariusz, który powtarza się regularnie. Winowajcą jest zazwyczaj awaria w jednym z anonimowych centrów danych należących do Amazon Web Services (AWS).
Ostatnie potężne incydenty tego typu nie są tylko chwilową niedogodnością; są one głośnym sygnałem alarmowym dotyczącym fundamentalnej kruchości współczesnego internetu.
Ujawniają, że sieć, którą postrzegamy jako nieskończoną i zdecentralizowaną, w rzeczywistości opiera się na kilku filarach, które mogą runąć.
Iluzja zdecentralizowanej sieci
W teorii internet miał być rozproszoną siecią, odporną na awarie pojedynczych węzłów. W praktyce, przez ostatnią dekadę, doświadczyliśmy bezprecedensowej centralizacji.
Zdecydowana większość globalnego ruchu internetowego, aplikacji i usług korporacyjnych działa na infrastrukturze zaledwie trzech gigantów: Amazon (AWS), Microsoft (Azure) i Google (Cloud Platform). AWS, jako lider rynku, stał się systemem operacyjnym internetu.
Firmy, od małych startupów po globalne korporacje medialne, zamiast budować własne, drogie serwerownie, wolą wynajmować moc obliczeniową od Amazona.
Ta wygoda ma jednak swoją cenę – gdy jeden kluczowy region AWS, jak osławiony US-EAST-1, ma problemy, pociąga za sobą na dno tysiące pozornie niezwiązanych ze sobą usług.
Efekt domina w praktyce
Awaria AWS rzadko jest izolowanym problemem. Ze względu na głęboką integrację usług, problem w jednej fundamentalnej usłudze (np. systemie uwierzytelniania lub magazynowania danych) natychmiast kaskaduje na inne.
Nagle przestają działać nie tylko strony internetowe, ale też systemy logistyczne, aplikacje bankowe, a nawet… automatyczne odkurzacze. To, co postrzegamy jako awarię Netfliksa czy Slacka, jest w rzeczywistości awarią ich fundamentu.
To pokazuje, jak bardzo wzajemnie powiązany i współzależny stał się nasz cyfrowy ekosystem. Firmy polegają na AWS, ale sam AWS również polega na własnych skomplikowanych usługach, tworząc architekturę, w której pojedynczy błąd może wywołać katastrofę.
Mit łatwej alternatywy
Naturalną reakcją na takie ryzyko powinna być dywersyfikacja. Eksperci od lat promują strategie „multi cloud”, czyli korzystanie z usług kilku dostawców chmury jednocześnie, aby w razie awarii jednej, ruch można było przenieść do drugiej.
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Przenoszenie danych między chmurami jest kosztowne, a zarządzanie aplikacjami na różnych platformach wymaga ogromnej wiedzy inżynierskiej. Wiele firm jest tak głęboko „zamkniętych” w ekosystemie AWS (tzw. vendor lock-in), że migracja jest po prostu nieopłacalna.
Dlatego, mimo ryzyka, większość z nich akceptuje przestoje jako koszt prowadzenia biznesu w erze chmury.
Pobudka dla cyfrowego świata
Każda kolejna wielka awaria AWS jest bolesnym przypomnieniem, że wygoda i centralizacja mają swoją cenę, którą jest odporność.
Te incydenty brutalnie obnażają prawdę o współczesnym internecie: nie jest on elastyczną, zdecentralizowaną utopią, ale gigantyczną, skomplikowaną maszyną kontrolowaną przez niewielką grupę korporacji.
Dopóki korzyści ekonomiczne płynące z polegania na AWS przewyższają koszty sporadycznych, choć paraliżujących awarii, cały nasz cyfrowy świat będzie musiał nauczyć się żyć z tą fundamentalną podatnością na zagrożenia. To cena, jaką płacimy za niesamowitą skalowalność i innowacyjność, jaką dała nam chmura.